Moja droga do świadomej uprawy warzyw
Na początku, gdy dopiero zaczynałam działać w ogrodzie, wszystko robiłam intuicyjnie. Bez planu, bez większych przemyśleń. Po prostu szłam do sklepu ogrodniczego i z ufnością kupowałam to, co sprzedawca podsuwał mi pod nos. Wychodziłam z reklamówką pełną „dobrych rad” i kolorowych opakowań. Nie zastanawiałam się nad tym, co właściwie sieję – ważne, że coś rośnie.
Pamiętam ten moment, kiedy wszystko zaczęło się zmieniać. Kupiłam wtedy nasiona ogórków gruntowych — i od razu coś mnie zaniepokoiło. Były rażąco czerwone. Nie pasowały do obrazów z dzieciństwa. Ta drobna różnica zapaliła we mnie iskierkę ciekawości.
Zaczęłam szukać, czytać, pytać. Dowiedziałam się, że nasiona mogą być uszlachetniane, czyli zaprawiane chemicznie. Otworzyła się przede mną zupełnie nowa warstwa ogrodnictwa – taka, o której wcześniej nie miałam pojęcia.
Z czasem zrozumiałam, że wybór nasion to coś więcej niż tylko decyzja, co mi urośnie na zagonie. To wybór podejścia. Naturalna uprawa, zbieranie nasion, poznawanie odmian – to wszystko zaczęło mnie fascynować.
Pamiętam, że po przeczytaniu serii „Tradycyjny Ogród Ekologiczny” Zbigniewa Przybylaka, wpadłam trochę w ogrodniczy radykalizm.
Autor mocno krytykuje nasiona F1, twierdząc, że firmy nasienne próbują nas od siebie uzależnić, a rośliny z takich nasion nie są atrakcyjne dla zapylaczy. To ważne punkty, które skłoniły mnie do refleksji nad tym, jak wybieram nasiona i podchodzę do ogrodnictwa. Choć nie zawsze zgadzam się z jego wszystkimi tezami i nie podzielam całkowicie radykalnego podejścia, to zrozumiałam, że warto mieć świadomość skąd pochodzą nasiona i co się z nimi dzieje. Przybylak uczy, że szkodniki są naturalną częścią ogrodu i z tym całkowicie się zgadzam – pogodziłam się z tym, że będą zawsze. I to jest w porządku.
Z czasem zauważyłam, że niektóre warzywa co roku wychodzą świetnie, a inne – klapa. Najpierw myślałam, że „tak wyszło”. Ale im więcej pracowałam w ogrodzie, tym bardziej chciałam zrozumieć, dlaczego coś się nie udaje. Czytałam stare książki ogrodnicze, które zdobywałam w antykwariatach. Im więcej wiedziałam, tym więcej miałam pytań. Na przykład: jednego roku marchew była piękna – prosta, dorodna. W kolejnym – drobna, poskręcana, popękana. Zaczęłam się zastanawiać: co się zmieniło? Ziemia? Termin siewu? Za duże zagęszczenie? W końcu zrozumiałam: zbyt mało podlewałam, a do tego mam ciężką, gliniastą ziemię. I tak zaczęłam zagłębiać się w uprawę każdego warzywa z osobna.
Wpadłam też na prawdziwe skarby: powojenne wydania „Ogrodnika Polskiego” w archiwum państwowym. Czy wiecie, że pierwsze szklarnie powstały we Francji i były ogrzewane piecami, by móc sprzedawać wcześniej nowalijki? A u nas zaczęto od inspektów z okien podgrzewanych… gnojem i słomą! Do środka dosypywano ziemię, którą nazywano – ziemią inspektową. To wtedy zaczęłam się interesować także pozyskiwaniem nasion.
Potem wpadł mi w ręce katalog odmian warzyw z lat 80. Zaczęłam się interesować polskimi odmianami, tymi tradycyjnymi, które często są lepiej przystosowane do naszych warunków. Przeszukałam cały katalog COBORU. Wiele świetnych, rodzimych odmian zniknęło, ale niektóre trwają do dziś – jak ogórek śremski, który jest dostępny na rynku od 1988 roku. Choć dziś są o wiele lepsze odmiany to i tak jest to niesamowite, że można dziś wysiać ogórka z nasion, które są w sprzedaży nieprzerwanie od 37 lat.
Zaczęłam też lepiej rozumieć szkodniki i choroby. Zamiast panikować – czytam o nich. Gdy pojawiła się miniarka porówka, przesunęłam sadzenie pora na maj. Gdy przez dwa lata por atakowała rdza, znalazłam odmianę odporną. W tym roku testuję cukinie odporne na mączniaka prawdziwego. I znowu – wszystko sprowadza się do odmian.
W zeszłym roku, przez to że zamknęłam szklarnię przed psem na dwie noce, wdarła się do niej zaraza. Wilgoć zrobiła swoje. Zarazę ziemniaczaną znałam już z wcześniejszych lat, kiedy uprawiałam pomidory w gruncie. I wiecie co? Spanikowałam. Zamówiłam nawet środki ochrony roślin… ale zanim paczka przyszła, uspokoiłam się. Dałam na luz.
Nie zrobiłam oprysku. Usunęłam porażone liście i owoce, obcięłam łodygi tam, gdzie były brązowe plamy. Nawiozłam rośliny i po prostu pozwoliłam im dokończyć sezon. Od momentu pojawienia się zarazy nie przybyło nowych owoców, ale te, które były, urosły i dojrzały. Udało się.
Im dłużej uprawiam ogród, tym bardziej widzę, że nie chodzi o to, by wszystko mieć pod kontrolą. To nie jest pole bitwy, tylko przestrzeń współpracy. Czasem wystarczy obserwacja, uważność i trochę cierpliwości. A porażki? To nie sygnał, by się wycofać, tylko zaproszenie, by się zatrzymać i zrozumieć.
Nie dążę już do perfekcji. Zamiast walczyć – uczę się. Obserwuję owady, czytam o nich, poznaję ich cykle. Fascynują mnie. Gdy wiem, że to szkodnik, nie zawsze od razu działam. Czasem wystarczy go ręcznie usunąć, a czasem – zostawić w spokoju, jeśli nie robi większej szkody.
Zamiast sięgać po opryski, coraz częściej wybieram odmiany odporne lub tolerancyjne na choroby. Dla mnie to rozwiązanie ma więcej sensu – pozwala zachować równowagę w ogrodzie i cieszyć się stabilnymi plonami, bez konieczności stosowania chemii. O właśnie, może interesuje Was temat owadów pożytecznych i szkodników? Chętnie napisałam taki wpis.
Zebrałam swoje doświadczenia w e-booku o uprawie warzyw. Powstał on po to, żeby nie błądzić po omacku. Żeby wiedzieć, jak uprawiać warzywa świadomie – tak, by rosły zdrowo i dawały dobry plon.
A Ty?
Jak zmieniało się Twoje podejście do uprawy?
Co dziś robisz inaczej niż kilka lat temu?
Gosia
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostawiając komentarz, wyrażasz zgodę na przetwarzanie Twoich danych osobowych zgodnie z moją polityką prywatności.